8/27/2014

Kapitan Ameryka, legenda powraca...



Witajcie,


Usiadłem sobie przy biurku i pomyślałem: Chciałbym być superbohaterem. Ilu z was pomyślało kiedyś zupełnie tak samo? Odkąd Marvel wypuszcza swoje filmy, coraz częściej mi się to przytrafia. Aż żal gardło ściska. No nic, możemy tylko o byciu takimi herosami pomarzyć, albo zobaczyć jak są nimi aktorzy w kinie.  Zrobimy to i tym razem. Wyświetlany jest aktualnie Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz... Ja przedstawię wam jego pierwszą część, Kapitan Ameryka: Pierwsze Starcie. Dopiero teraz zmusiłem się by obejrzeć ten film i udało mi się. Jak zwykle… rzyganie tęczą trwa!
 
Akcja filmu (pomijam początek i koniec) toczy się podczas drugiej wojny światowej. Aby ograniczyć straty w ludziach, a przede wszystkim przechylić szalę zwycięstwa, mocarstwa starają się ubiec nawzajem w tzw. wyścigu technologicznym. Trzecia Rzesza jest szybsza, dzięki genialnemu Schmidtowi zdobywa Tesseract (mała kosteczka). Źródło niebywałej mocy i energii. Mogące zasilić ogromne ilości naukowych tworów, a przede wszystkim broń, która zagrozi światu. Jednak USA ma asa w rękawie. Zbiegły z Rzeszy naukowiec pragnie naprawić swoje błędy i stworzyć super żołnierzy. Elitę armii, która zakończy wojnę i wprowadzi na zawsze pokój…


Tutaj pojawia się nasz pierdołowaty bohater, Steve Rogers (Chris Evans). Jego życiowym celem jest walka na froncie, ale wszelkie próby otrzymania odpowiedniej kategorii kończą się fiaskiem. Jest chudy, mały i przede wszystkim chory. Na dodatek, idealista! Gdy jest w mniejszości, a szanse na wygraną równają się: – 10, ten walczy dalej. Aż w końcu pada bez sił, skopany na maksa. Właśnie to zauroczyło naszego naukowca. No dobra, udało mu się, przyznam rację!


Daje szansę naszej pierdołce i tworzy z niej superbohatera, obrońcę pokoju na świecie - Kapitana Amerykę. Który przez dużą część filmu robi za typową lalkę... A jakie zacne ma wdzianko! Kiecka w sam raz na każdego potencjalnego zbawiciela ludzkości. Jednak potem pokazuje na co naprawdę go stać! Przy okazji pojawia się lekki romans i straty w ludziach. Nic nowego... Ale w końcu przestaje ciągle myśleć, a zaczyna działać - to do Kapitana. Serio! On za dużo myśli (w drugiej części też). Czasem miałem ochotę wejść w ekran, zabrać mu tarczę i sam skopać parę tyłków.

Co mnie urzekło w tym filmie? Wiecznie żywy Tommy Lee Jones (Faceci w Czerni!), grający twardego jak meksykańskie cojones, pułkownika Philipsa. Znowu pokazał klasę i chwała mu za to. Nowe wdzianko w późniejszej części filmu, jakie sprawił sobie Kapitan, też było niczego sobie. No i wklejenie bohatera do słynnego już plakatu USA, który namawiał do wstąpienia w szeregi armii... super! Poza tym, rozwałka, rozwałka i rozwałka w starych dobrych czasach.


Red Skull, główny zły, też był niczego sobie. Chociaż strasznie mi to przypominało Ligę Niezwykłych Dżentelmenów. Swoją drogą, też polecam obejrzeć. Wkrótce opiszę wam dwójeczkę, która mocno powiązana jest z poprzedniczką i nie ma opcji, by oglądać najpierw 2, a potem jedynkę. Marvel stworzył taki podział swych filmów, że wszystkie w pewnym stopniu są powiązane i najlepiej zacząć od ich pierwszego dzieła (SHIELD, wszędzie wsadza swe łapska).

Co chciałbym jeszcze dodać na koniec?
Otóż współczuję głównemu bohaterowi - w związku z alkoholem... sami zrozumiecie.

Aha! I jeszcze jedno. Moja prywatna armia czeka na każde z Was! Nie spóźnijcie się. 
Jutro zdobywamy świat!

Pozdrawiam,
Zui

2 komentarze:

  1. Liga Niezwykłych Dżentelmenów była po prostu świetna :D Chociaż czasem więcej było tam polotu niż inteligencji, ale tak czy siak, bardzo lubiłam ten film. A co do Kapitana, och, zabierałam się za oglądanie go parokrotnie, ale co jak co, nie wiem, trudno mi przebrnąć przez pierwsze momenty filmu :x
    http://dzikie-anioly.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Drobna uwaga... kostka nazywała się Tesseract. :P

    OdpowiedzUsuń